Bornholm - drugie podejście.
Po dwóch tygodniach
ponowiliśmy próbę wyjazdu z rowerami na Bornholm. Prognozy pogody niestety
zapowiadały znowu sztorm. Nie wiem czy starczy mi sił na trzecią próbę, jeśli
teraz znowu prom nie wypłynie. Już wieczorem zaczyna lać i wiać. Do rana ma się
jeszcze wzmagać, ale kładę się spać z myślą że o 5 rano pobudka i wyjazd do
Kołobrzegu. Budzik piszczy przed piątą, wstaję pełen werwy, za oknem huczy
wiatr, ale co mi tam.
Przyjeżdża
Tomek rowerem, zdążył już przemoczyć ciuchy jadąc z domu do mnie. Z nosa zwisa
mu kropla (mam nadzieję, że deszczu), ale w oczach ma iskry. Jego wzrok zdaje
się mówić „co by się nie działo i tak lepsze to niż siedzenie przed
telewizorem”.
- Daj pompkę dopompuję powietrza.
Daję, pompuje, ja już wczoraj zrobiłem przegląd roweru.
- Kupiłem Aviomarin - informuję
- Nie zaszkodzi, ostro nas wytrzepie na promie. Jeszcze
nie zdajesz sobie sprawy, jak wygląda taki rejs małym katamaranem w sztormie.
- E tam, damy radę, nie będzie tak źle
- Może i nie będzie
Rzuca Tomek optymistycznie, ale zaraz potem dodaje dla
równowagi:
- Przy tej temperaturze wody przeżyjemy z półtorej
godzinki w wodzie. No chyba że będziemy się obejmować przytuleni, wtedy możemy
przeżyć ze trzy godziny.
Zacząłem się zastanawiać, czy te dodatkowe półtorej
godziny życia warte jest aż takiej intymności. W głowie utworzył się obraz nas
dwóch w kamizelkach ratunkowych objętych i przytulonych, podskakujących, jak
korek na wodzie. Brrrr..
- Musisz takie historie opowiadać przed wypłynięciem? Mi
się już rzygać chce a co dopiero będzie na pokładzie
- Na pewno nie będzie dobrze, pływałem już w sztorm
małymi jednostkami, nawet pojęcia nie masz co się będzie działo - mruknął Tomek
pocieszająco na zakończenie
Rowery załadowane, w drogę. W porcie znaleźliśmy parking
płatny, zostawiliśmy auto. Ruszyliśmy z rowerami na nabrzeże. Prom Jantar czekał na nas
bujając się całkiem mocno już w porcie. Wchodzimy, ludzi sporo, każdy szuka
dobrego lokum. My siadamy w restauracyjnym, mniej więcej na środku promu bo
wtedy teoretycznie mniej buja. Humory mimo braku powodów dopisują, jak to się mówi
„co ma wisieć nie utonie”.
Do
baru co chwilę ktoś podchodzi. Wszyscy kupują kawki, ciasteczka i inne przekąski. Sam też
zainwestowałem w kawę i pączek. Ale poszedł Tomek, ja czułem się ciut nieswojo.
Dokoła gwar wesołych współtowarzyszy rejsu. Ludzie w różnym wieku i dzieci i
młodzież i tacy, jak my i dziadkowie. Kawa już teraz się wylewa mimo, że stoimy
uwiązani do nabrzeża. Coś czuję, że na morzu będzie bujać mocniej. Włączają
silniki a obsługa przedziału restauracyjnego zaczyna zbierać wszystko ze
stolików. Zabrali mi sprzed nosa ostatni łyk kawy informując
- Zaraz to wszystko pospada na podłogę
Hmm, zabrzmiało nieciekawie, ale bardzie złowieszcze było
to, że po zebraniu całego szkła, kelner na każdy stolik rzucił sporą garść
foliowych woreczków.
- To do rzygania - poinformował fachowo Tomek
Popatrzyłem po twarzach okolicznych współtowarzyszy
niedoli. Rysowała się na nich pewna konsternacja, ale ludzie wciąż żartowali, śmiali
się i rozmawiali wesoło. Po kilku minutach byliśmy na pełnym morzu. Powiem
wprost - zaczął się prawdziwy koniec świata. Bujało tak, jakby ktoś cały prom
powiesił na sznurku na gałęzi i popchnął z całej siły. Do tego jakieś
przeraźliwe uderzenia w kadłub, coś jak walenie wielkim młotem w wielką blachę,
i jeszcze dudnienie i warczenie gdy prom wpadał w rezonans ze śrubą napędową, wszystko
drżało, jakby się miało zaraz coś urwać.
- Tak warczy - wyjaśnił Tomek - gdy śruba jest nad wodą
- Jak nad wodą? A co to jakiś helikopter jest? Śruba w
wodzie chyba napędza prom - napomknąłem niepewnie
- Ale jak większa fala podrzuci kadłub to śruba jest nad
powierzchnią
Moja wyobraźnia ruszyła już pełną parą, płyniemy raz ze
śrubą w wodzie raz nad wodą, no ładny gips. Za oknem widok dla szczura
lądowego przerażający. Raz widać niebo a raz morze i tak na przemian, całe okno
nieba a potem całe okno wody. Ludzie jak rzuca! Towarzystwo dokoła zszokowane
jak i ja, nikt już nie żartuje, zniknęły uśmiechy, wzrok rozbiegany, trzymanie
się kurczowo poręczy. Kelner sprząta bar, wie że już do końca rejsu nie nie
sprzeda. Biznes ma wyłącznie w porcie przed startem. Wsadzam słuchawki w uszy,
puszczam muzę, głowę opieram na stoliku, zamykam oczy i udaję, że mnie tu nie
ma. Głowa przesuwa mi się po stoliku od końca do końca i znowu i znowu. Po
kilku chwilach szturcha mnie Tomek
- Słyszysz ? Już rzygają. To już teraz i my możemy,
najważniejsze, żeby nie rzygnąć jako pierwszy bo wychodzisz na cieniasa
Tomek jest po szkole morskiej i po kilku prawdziwych
rejsach, porównując do mnie, to prawdziwy wilk morski. Powiem wam, że jako
jeden z nielicznych nie rzygał w ten dzień. Ja już po chwili waliłem do
woreczka. Nie żebym gdzieś musiał wychodzić. Normalnie przy stoliku na
pokładzie restauracyjnym. Wyglądało to surrealistycznie. Restauracja, pełno
ludzi, wszyscy siedzą przy stolikach i rzygają do woreczków a w tle z
głośniczków sączy się ballada Stinga.
Moje
wymioty na szczęście były nagłe i intensywne ale krótkie. Po pięciu minutach
oddałem kupionego pączka i kawę i do końca rejsu mogłem świadomie obserwować co
się dzieje dokoła. Ta świadomość nie była dobrodziejstwem, gdybym był
nieświadomy podróż byłaby dużo sympatyczniejsza. Myślę, że przed rejsem
zamiast Aviomarinu powinno się łykać tabletkę gwałtu. Budzisz się po rejsie i
nic nie pamiętasz. Było coraz gorzej, bujało tak, że ciężkie fotele jeździły po
podłodze od ściany do ściany. W jednym z nich siedział nawet jakiś starszy pan
z zieloną twarzą i przejeżdżał systematycznie przed moim wzrokiem tam i z
powrotem, od ściany do filaru. Miał już dobre z pół woreczka zapełnione ale
patrząc po twarzy to nie był jego ostatni woreczek. Zupełnie mu nie
przeszkadzało, że tak jeździ po pokładzie skulony w fotelu. Najgorsze działo
się za moimi plecami. Te puste fotele były po osobach, które nie ograniczały
się do rzygania, ale były wręcz na krawędzi utraty przytomności. Z jakiegoś
powodu wolały przenieść się z siedzeń na podłogę korytarza. Leżało tam już sporo osób wyglądających na zwłoki. Mokrzy od
potu, bladzi, z ręcznikami i workami wymiotów. W telewizji puścili instruktarz na
wypadek wypadnięcia za burtę. Świetny moment na taki film. W pewnej chwili
dwóch oficerów z obsługi podeszło do bardzo źle wyglądającej kobiety, która
leżała na podłodze przed samą toaletą w taki sposób, że ludzie przechodzili
okrakiem nad nią
- Może przeniesiemy panią w lepsze miejsce?
Pani tylko coś zabulgotała. Najwyraźniej uznali to za
zgodę bo normalnie jak pijaka wzięli ją za ręce i nogi i przenieśli do
restauracyjnego… też na podłogę. Nie wyjaśniłem tego do tej pory, ale faktem
jest, że wszyscy Ci których choroba morska zrujnowała doszczętnie woleli
podłogę. I tak przewalali się z boku na bok z przechyłami promu. Ktoś nawet
klęczał jakby się modląc, a może tylko tak przykucnął. Modlenie się jednak
wcale by mnie nie zdziwiło i byłoby całkiem na miejscu. Z głośników dobiegł głos.
- Proszę o uwagę. Jeśli jest na promie lekarz to prosimy
o pomoc na pokładzie dolnym
Aha czyli, że to nie tylko u nas w restauracyjnym się
dzieje. Może i jest jakiś lekarz ale pewno też siedzi gdzieś w kącie
obrzygany. Może trochę przesadziłem w opisie tego sztormowego rejsu a może i
nie. Dla kogoś kto pływał czymś małym po falach pewno to nic nadzwyczajnego.
Jednak dla tych kilkudziesięciu emerytów z woreczkami było to coś na kształt
sądu ostatecznego. Kilka osób nie miało żadnych problemów z mdłościami,
kilkanaście miało je krótko i przejściowo jak ja, ale większość męczyła się
strasznie przez cały rejs. I pomyśleć, że mieli w głowie cały czas myśl, że tą samą łajbą będą wracać.
Jedynym
ruchem, jaki można było wykonywać to było przesuwanie się z fotelem, czy na
stole, czy też turlanie na podłodze. W pewnej chwili zapragnąłem udać się do
toalety. Pomyślałem sobie, że sikanie do woreczka przy stole będzie już małą
przesadą. To była prawdziwa eskapada, łapanie się za co popadnie i obijanie o
wszystkie kanty. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłem, pokonanie
każdego metra wymagało nie lada sprawności, zwłaszcza, że po drodze trafiali
się ludzie na podłodze. Załoga porozdawała im koce, i teraz niby leżeli na
podłodze w większym luksusie. Kilka osób siedziała z rowerami na dworze, na
deszczu i wietrze. Podobno w takich ekstremalnych warunkach doznawali swoistej
ulgi w rzyganiu. Nie znajdziecie tu zdjęć tych wszystkich nieszczęśników, żal
mi strasznie było tych poszkodowanych ludzi, którzy przeżywali prawdziwe,
kilkugodzinne katusze. Myślę, że mogliby mnie zadźgać widelcem, gdybym zaczął
robić im zdjęcia, wielu z nich nie wyglądało już na cywilizowanych ludzi. Dotarłem
do toalety. No to wyglądało ciekawie. Cała podłoga w moczu (dzięki Bogu nic
grubszego). Sam też się do tego dołożyłem, bo trzeba cudu, żeby trafić do
muszli przy takich falach. A siadać przy tak opryskanym sedesie chyba nikt nie
próbował. W drodze powrotnej, przez chwile uczepiony byłem baru i z bliska
widziałem dwóch członków załogi, którzy z uśmiechami rozmawiali o jakimś meczu.
Dla nich to była codzienność i pewno taki sztorm to pestka. Jednak dla nas
szczurów lądowych to niezapomniane wrażenie.
Żeby
było jasne, to absolutnie nie żałuję tego, że płynąłem tym promem w sztorm.
Było to prawdziwe doznanie czegoś innego niż kapcie i kanapa. To była namiastka
jakiejś apokalipsy, niebezpieczeństwa. Marynarze pewno się z tego zaśmieją,
ale dla mnie była to prawdziwa przygoda z dreszczem emocji. Mimo barwnego
opisu, polecam wszystkim przyspawanym do fotela płynąć „Jantarem” z Kołobrzegu
na Bornholm wyłącznie podczas sztormu. To nie tylko moja opinia. Schodząc z
pokładu w Nexo na Bornholmie rozmawiałem z pewnym panem, który też z rowerem
wybrał się na wyspę. Widziałem go jak leżał zwinięty w kłębek na ławie pod
barem, zakapturzony i opatulony z głową. Wychodząc stwierdził:
- W życiu się tak nie bałem, z Warszawy jestem, pływało
się czasem po Wiśle to myślałem, że jestem wprawiony ale to co tu się działo
przeszło moje najgorsze sny. Nie wiem czy będę w stanie wsiąść dziś na rower,
wyrzygałem posiłki z całego tygodnia.
- No w Warszawie tego nie macie
- Ano nie, będzie o czym opowiadać - powiedział, a na
jego bladej twarzy pojawił się rumieniec i coś w rodzaju uśmiechu. Myślę, że
właśnie zrozumiał, że „jednak warto było”.
Sporo tekstu poświęciłem samemu rejsowi, ale te cztery i
pół godziny okazało się jedną z większych atrakcji naszej wycieczki. Wyspa
przywitała nas deszczem i wiatrem.
Jednak Bornholm ma jeden wielki plus, który
przykrywa minusy, mianowicie… nie kołysze się. Na trudy pogodowe byliśmy
przygotowani. A więc start. Nocleg mamy za 70 kilometrów w Allinge. W dwa dni
chcemy okrążyć całą wyspę dokoła. Podobno można to zrobić w jeden dzień, ale po
naszej wyprawie przestałem w to wierzyć, chyba, że ktoś jest prawdziwym
zawodowcem. Ale po kolei. Jedziemy z Nexo zachodnią stroną wyspy. Ścieżka
rowerowa numer 10. Wszystko świetnie oznaczone, ścieżki asfaltowe, tylko
jechać.
Oczywiście, jak to na rowerach, ciągle mieliśmy pod wiar i pod górę no i
ten deszcz. Ale kilometrów ubywało, przybywało błota na rowerze i na nas. Po
drodze różne ciekawe miejsca, ale nie będę ich opisywał od tego są przewodniki. W necie pełno jest opiów zabytków i zdjęć, nie chcę tego powielać. Powiem jedno, ścieżki są tak poprowadzone, że można zobaczyć miejsca, których
nigdy nie będziesz widzieć na wycieczce autokarowej.
Do 60-go kilometra
wszystko było ok. Ubłoceni i mokrzy cali ale szczęśliwi w kolejnej zatoczce
postanawiamy zajść do tawerny na posiłek. Patrzę na Tomka… nie będę owijał w
bawełnę, powiem wprost - Wyglądał, jakby się zesrał. Rowery bez błotników, całe
błoto z koła podawane jest cały czas wprost na tyłek.
- A ty na twarzy masz błoto - odgryzł się
- Już wolę na twarzy, bo na dupie to wygląda bardzo podejrzanie
- No ale wejdziemy przodem, a potem ja bokiem jakoś
przejdę do stolika i siądę i już.
- Zobacz przez szybę, świeczki palą, lampki stoją na
wino, siedzą w białych koszulach z eleganckimi paniami, a my co? W tym błocie?
- Nie gadaj tylko ściągaj tą folię z grzbietu i wchodzimy
Weszliśmy. Boczkiem, boczkiem i już siedzimy w kącie.
Podchodzi kelnerka, karta, zamówienie, jemy i wszystko kończy się dobrze. Tomek powiadai, że w sytuacjach kontrowersyjnych zawsze można udać durnia. Tyle, że nie zawsze rozpoznaję, kiedy udaje.
Nie
patrzą na nas dziwnie, pewno wielu takich umorusanych rowerzystów ich odwiedza.
Płacimy i wstajemy. Spoglądam na krzesło, na którym siedział Tomek. Cóż, nadaje się
przynajmniej do renowacji. Wsuwamy je skrzętnie pod stół i bełkocząc coś w
języku duńsko-angielsko-polskim… powoli uciekamy z miejsca zdarzenia. I
dopiero się zaczęło. Ostatnie dziesięć kilometrów okazało się piętnastoma
kilometrami. Powiecie - a co to za różnica? Kilkanaście kilometrów na rowerze,
gdy za plecami już 60 to tylko chwilka. Też tak myśleliśmy, dopóki nie wrzuciło
nas w las. Może i ścieżka nadal była asfaltowa ale ze sporą warstwą błota.
Jechaliście kiedyś kolarzówką z cienkimi kołami po błocie? Ale to jeszcze nic.
Wszystko zaczęło iść bardzo ostro pod górę, wzniesienia które były do tej pory
to pikuś. Podjazdy nie miały końca, były tak strome, że obok były stopnie.
Twórcy przewidzieli, że podjechać się nie da i trzeba rower prowadzić.
I tak w
deszczu i błocie po kostki ciągnęliśmy rowery chyba do samego nieba. Czasem
trafiał się krótki stromy zjazd, ale w błocie mogliśmy się w każdej chwili
wyłożyć dlatego i z góry też zaczęliśmy rowery sprowadzać. Z roweru i na rower, z roweru i
na rower. Na pięć kilometrów od hotelu byłem wycieńczony. Robiliśmy przerwy na
kamieniu po każdym przemierzonym jednym kilometrze. Myślę, że bym się poddał
gdybym mógł, ale nie mogłem, bo poddanie się znaczy spanie pod drzewem.
Zagrzewając się wzajemnie do walki posuwaliśmy po kawałku do przodu. Wciąż pod
górę i pod tnący w twarz deszcz. W głowie byłem silny, ale cholerne nogi nie
chciały kręcić. Było prawdziwie ciężko. Wyobraźcie sobie nasze szczęście, gdy
skończył się las, potem ostatni podjazd i na horyzoncie pojawiło Allinge z
hotelem. Ach jak nam się mordy śmiały.
Wchodzimy
na recepcję nikogo nie ma, kartka że recepcja czynna do 15-stej (a dotarliśmy
około 21-szej). No to ładnie, uśmiechy, jak nagle się pojawiły tak nagle
zniknęły. Ale przy naszej desperacji nie radziłbym nikomu utrudniać nam w
spanie w czystym łóżku. Obok w korytarzu jakiś koleś czyta gazetę. Podchodzę,
proszę o pomoc, wstaje podchodzi ze mną do rejestracji, pokazuje na kartkę i
mówi, że czynne do 15-stej po czym się oddala.
- No to żeś kurde pomógł…
- Krzysiek zobacz tam na końcu korytarza sala, tam tańczą
coś się dzieje
Idziemy, umorusani, oblepieni błotem, brudni jak matka
ziemia. Na sali jakiś wieczorek zapoznawczy, czy coś w tym stylu. Przeciętna
wieku 100 lat. Wszyscy ubrani odświętnie kuśtykają do taktów muzyki. To chyba
się taniec nazywa. Tomek zauważa, na barze ciasto, prawdopodobnie jest za darmo dla
uczestników dancingu. Tomek patrzy na mnie błagalnie:
- Weź się wmieszaj w tłum na parkiet, dwa obroty, coś tam
się zakręcisz, że niby tańczysz i zawiniesz dwa kawałki ciasta. Do rana nie
mamy co jeść.
Zacząłem się nawet poważnie zastanawiać, czy ruszyć w
ubłoconej pelerynie, czy raczej ją zdjąć, gdy zjawił się ktoś z obsługi.
Najwyraźniej rozpoznał po stroju, że jesteśmy nie z tej imprezy. Wymachaliśmy
rękoma, że mamy rezerwację. Powiedział, że za chwilę ktoś przyjdzie do
recepcji. I przyszedł, z uśmiechem dał nam klucze, życzył udanej nocy.
Opowiedział chyba nawet jakiś dowcip, którego kompletnie nie zrozumieliśmy, co
nie przeszkadzało nam śmiać się do rozpuku…. Tylko co, jeśli to nie był dowcip.
Pokój
wspaniały, duży pachnący świeżą pościelą, raj na ziemi !!!! Zrzuciliśmy błotne
skorupy. Najpierw postanowiłem umyć rower, bo jak to błoto zaschnie to kołem
jutro nie przekręcę. Potem wrzuciłem pod prysznic ciuchy i buty. Wszystko i tak
było kompletnie mokre, więc niech chociaż będzie czystsze… nieco.
Rano założę
drugi zestaw ciuchów, tylko buty będą mokre, ale przecież wyschną na rowerze… w
pędzie. Po rozpakowaniu plecaka rozczarowanie. Plecak nie jest wodoszczelny,
rezerwowe ciuch też są mokre. Rozwieszamy wszystko gdzie się da a Tomek suszy
gacie na sobie suszarką do włosów.
Nobla dla wynalazcy prysznica. Głodni, jemy
po dwa wafelki na noc i zasypiamy natychmiast. Po małej chwilce słyszę Tomka.
- Wstawaj,
Krzysiek wstawaj śniadanie zaraz
Idziemy na śniadanie. Ten hotel opanowali wyłącznie
emeryci i to ci co są już na emeryturze z kilkadziesiąt lat. Czujemy się jak
małolaty w krótkich gaciach ;)
Szwedzki stół, stolik z widokiem na morze. Rewelacja.
Obżeramy się tak, że postanawiamy przed jazdą jeszcze z godzinkę poleżeć.
Mamy
dziś tylko 40 kilometrów do przejechania. I to już tylko z pagórkami a nie
górami. Toż to jak splunąć. Życie zweryfikowało, że wielce się myliłem
lekceważąc te 40 kilometrów. Ale po kolei. Wyruszamy około 10 tej, nad głową
słońce. Na odchodne Tomek kupuje na pamiątkę piłeczki golfowe, zamiast wody, która
jest obok. O tym, że nie mamy nic do picia pomyśleliśmy dopiero w szczerym
polu... no ale mamy piłeczki. Wodę, eee kupimy gdzieś. Niestety niedzielę Duńczycy traktują poważnie,
wszystko pozamykane. W ustach pustynia. Szukamy napojów w przydrożnych
stoiskach. Jest tu taki zwyczaj, że ludzie w przydrożnych budkach wystawiają
różne towary i kasetkę. I takie sklepiki stoją przy drodze samopas. Podróżny
zatrzymuje się, bierze co chce i wkłada do kasetki pieniążek. Nikt tego nie
pilnuje i to działa.
Wyobraźcie sobie wprowadzenie takiego handlu do nas,
widzicie to optymistycznie? Niestety w sklepikach było wszystko oprócz napojów.
Ale w końcu się udało. Bardzo klimatyczne miasteczko Svaneke. Spędzamy tu mile
czas, jemy lody, pijemy kawę, zaopatrujemy w napoje, nie chce się stąd
wyjeżdżać.
Do promu 10 kilometrów i kupa czasu. Jedziemy na luzie, uśmiechnięci
i rozgadani. Nagle zauważam:
- Tomek, zobacz czy mam powietrze z tyłu?
- Chyba mało
Stajemy. Przebita dętka. E tam, każdy z nas ma po dętce i
po pompce. A nie… Tomek zauważa:
- Ty wiesz, że pompkę gdzieś w tym błocie zgubiłem?
- Całe szczęście, że wzięliśmy dwie pompki
Zaskakująco sprawnie wymieniamy dętkę w tylnym kole,
pompujemy moją mini pompką całkiem twardo. Jesteśmy dumni z siebie
- Takie numery to nie z nami - mówię
- Takie problemy się rozwiązuje i jedzie dalej - mówi
Tomek
Poczuliśmy się takimi cwanymi cwaniakami, że chyba nie ma
cwańszych. Po kilku minutach, sytuacja się powtarza
- Tomek, zobacz czy mam powietrze z tyłu?
- Chyba mało
Stajemy. Znowu nie ma powietrza w tym samym kole. Tomek
rzuca fachowo.
- Na pewno coś siedzi w dętce, nie sprawdziliśmy
- Całe szczęście, że wzięliśmy dwie dętki
Tym razem sprawdzamy oponę po milimetrze. Tomek znajduje
jakiś kolec roślinny. Czubek sterczy od wewnątrz. Wyjmujemy. Wkładamy ostatnią
dętkę, pompujemy. Żeby dodać sobie pewności mówię:
- Do promu tylko sześć kilometrów, dętki się skończyły,
ale dwie gumy to już pech, trzecia to przecież niemożliwe
Wsiadamy, jedziemy. Wiatr wieje coraz mocniej
zapowiadając ciekawy powrót promem. Na drodze jest namalowany pas przerywany
więc czuję stukanie na kreskach. Zjeżdżam z pasa i… nadal słyszę stukanie.
- Coś nie gra! - wrzeszczę przez ramię
- Bolą biodra? - ryczy Tomek?
- Koło stuka!
- Jaka suka?
Staję, bo przez wiatr nie pogadamy podczas jazdy. Ścieżka
jest wzdłuż wybrzeża, wieje od morza, które pokryte jest białymi grzywami.
Wybrzeże piękne, kamieniste. To tylko 100 kilometrów od mojego domu a
krajobraz jakże inny. Kamieniste wybrzeże jak nad morzem śródziemnym. Jest
przepięknie, w słońcu widać więcej niż wczoraj w deszczu. Wczorajszy dzień był
po to by udowodnić sobie że nadal jesteśmy twardymi chłopakami, a dzisiejszy
jest dla oka.
Szukam przyczyny niepokojącego stukania, Tomek zauważa w czym problem.
- To znowu tylne koło, bąbel ci wylazł
- Faktycznie - mówię - źle weszła opona i w jednym miejscu
jest bąbel. Ale my mamy szczęście, że nie pękła ostatnia dętka.
- To nasze szczęście to trochę dyskusyjne jest
Ściągamy znowu koło, oponę dętkę. Idzie nam już tak
sprawnie, że możemy warsztat rowerowy otworzyć. Poprawione, sprawdzone na
dziesięć sposobów. Jedziemy dalej. Zachwycamy się okolicą.
- Mógłbym tu mieszkać - mówi Tomek - kawałek pola i tak
bym sobie żył
Bornholm z
roweru jest faktycznie przepiękny, miasteczka zadbane, domki malutkie z belkowaniem, kolorowe. Nawet nie robię zdjęć, bo to zwyczajnie trzeba samemu zobaczyć na rowerze. Przejazd przez każdą mieścinę to przeżycie, a poza zabudowaniami widoki. No coś pięknego.Przed nami ostry zjazd, jedziemy na złamanie karku bo
widać dużo do przodu, ale po drodze krzyżówka, widzę tabliczkę, że my w prawo,
hamuję ostro i skręcam. Z tyłu dochodzi mnie rumor i chyba brzydki wyraz po
polsku. Tomek leży. Leży i stęka a mi się śmiać chce. Resztką przyzwoitości
powstrzymałem się od zrobienia mu zdjęcia, poczekałem z tym aż wstanie z godnością. On też się śmieje ;) Nogi i łokieć
zdarty, kierownica wykręcona nienaturalnie.
Trzy kilometry do promu. Czyżby
Stwórca nie chciał byśmy dziś dotarli? Opatrzenie ran przy pomocy chusteczki
higienicznej. Kierownicę prostujemy przy pomocy imbusa. Tomek na każdej
wycieczce ma imbusy, nożyczki, kombinerki i diabli wiedzą co jeszcze. Nie wiem
gdzie to wszystko mieści, ale zazwyczaj ma w potrzebie niezbędny przyrząd.
- Żyjesz? Dasz radę jechać?
- Gorzej bywało, rany powierzchowne, tylko żebra stłukłem
to będzie dłuższa pamiątka z Bornholmu.
- Jedź Tomek pierwszy, bo nie wiem jak szybko będziesz
mógł jechać, będę za tobą.
Wsiadamy, ruszamy. Po chwili widzę, że w Tomka przednim
kole nie ma powietrza.
- Chyba nie mamy więcej dętek - zauważa trzeźwo Tomasz
- No wycieczka z prawdziwymi przygodami. Do promu dwa
kilometry. Tyle to już poprowadzimy rowery pieszo. Ale czekaj masz przecież
łatki.
- Mam, ale nie wiem gdzie dziura
- Trzeba poszukać najbliższej kałuży i sprawdzimy dziurę
i zalepimy
- Spróbuję kawałek pojechać bez powietrza, zobaczymy jak
idzie, asfalt gładziutki. I tak mamy szczęście, że to przednie koło a nie
tylne. Na przednie mniejszy nacisk jest
- To nasze szczęście to trochę dyskusyjne jest
Tomek gramoli się na rower i jedzie, ja za nim. Patrzę na
licznik. Tomek zapiernicza bez powietrza 20 na godzinę. Znowu mi się chce
śmiać. Może moja opowieść nie wygląda wesoło, ale dawno się tak z Tomkiem nie
uśmialiśmy jak tu. Czym gorzej tym lepiej. Branie tarapatów z dystansem i na
wesoło naprawdę działa. Dwa kilometry i wjeżdżamy na flaku zwycięsko do Nexo. Wyspa
objechana. Straty? Trochę moich rzygowin, jedna pompka, trzy dętki, ja zawalone
gardło, dreszcze i początki przeziębienia, Tomek zbite żebra i otarcia skóry tu
i tam. W Nexo dwie godzinki przed czasem mimo małych przeszkód. Zwiedzamy
miasto, wydajemy ostatnie korony na obiad, który zapewne zaraz zwrócimy na
promie. Czujemy zmęczenie, bolą nogi i plecy, jesteśmy bardzo zadowoleni z
wyprawy. Z tego, że była dokładnie taka, jaka była. Niby banalna wycieczka, a
każda jej chwila była pełna działania, ani chwili nudy. Na pewno tu wrócimy,
przy okazji jakiegoś sztormu.
Wsiadamy
na prom, oczywiście buja już w porcie. Wiar się wzmaga. Mało ludzi na promie,
idziemy z przyzwyczajenia na pokład restauracyjny. Miejsca tyle, że
rozkładamy się na leżąco na kanapach. Próbujemy zasnąć, zaczyna bujać, fotele
przemykają przed oczami od ściany do ściany. Tym razem puste, bez dziadka w
środku. Ale nie mdli mnie wcale, właściwie mam gdzieś czy mocno buja czy słabo.
Zmęczenie jest lepsze od Aviomarinu. Jesteśmy zmęczeni na tyle, że chyba
zasypiamy, taki letarg między jawą a snem. Nie mam pojęcia co się dzieje, czy
ktoś zwraca. Z letargu wyrywa mnie Tomek.
- Widać już Kołobrzeg
Siadam. Promem rzuca całkiem mocno. Zadziwiające, jak
mogłem zasnąć w takich warunkach. Tomek ma niewyraźną minę
- Co? Zwracałeś? - pytam
- Nie, to nie to. Jak spadłem z roweru to butelka z
napojem mi się uszkodziła, Wszystko wylało mi się teraz w plecaku jak na nim
spałem. Cała butelka wlała się do plecaka, wszystko mokre i kurtkę mam mokrą bo
leżała pod plecakiem. Ale i tak miałem szczęście.
- A dlaczego tym razem?
- Bo ruszyłem tyłek i pojechałem na Bornholm nie patrząc
na pogodę i trudności - śmieje się
- Tak - zamyśliłem się - To jedna z naszych najbardziej
udanych wycieczek
Schodzimy z promu, żegna nas uśmiechnięty kapitan który
na pożegnanie krzyknął jeszcze rubasznie:
- I pamiętajcie, że ja zawsze bujam!
Wsiadamy do auta. O dziwo zwyczajnie odpala i jedzie. Aż
dziwne. Jest już ciemno, po 22-giej. Za pierwszym zakrętem wyskakuje facet
przed maskę z rozłożonymi rękoma. Jedziemy wolno, nie mam mowy o wypadku, ale
co on chce?
- Panowie pomóżcie, auta nie mogę odpalić, a tu ciemno,
nikt się zatrzymać nie chce. Kable mam już podpięte, tylko do akumulatora muszę
dopiąć sprawnego.
- Nie ma problemu
Podjeżdżam, podpinamy kable, facet odpala, żona w aucie
uradowana. Kierowca bardzo wdzięczny.
- Pecha mam cały dzień - mówi - a do Krakowa jeszcze
daleko, diabli wiedzą co się jeszcze zdarzy. Ale i tak miałem szczęście,
przecież mogliście się nie zatrzymać i bym sterczał do rana.
- To szczęście to czasem dyskusyjne jest - rzuciłem
patrząc porozumiewawczo na Tomka ;)
O 24.00 wziąłem prysznic we własnym domu. Potem
wczłapałem się na górę do sypialni. Wśliznąłem do łóżka, w którym czekała moja
pachnąca, piękna, ponętna żona i… wstyd się przyznać, od razu zasnąłem....
P.S. Pragnę oświadczyć, że jeśli chodzi o "te rzeczy" to na wyspie również do niczego nie doszło. Jak widać Tomek tylko kolejny raz udał durnia.
Wspaniały opis! Przeczytałam jednym tchem i do tego z bananem na twarzy cały czas :)Czytałam z tym większym zainteresowaniem, że kilka lat temu wybrałam się na Bornholm z koleżanką na motocyklach. Na szczęście nie było sztormu. Ale parówki zakupione na promie i tak straciłam. Byłyśmy na wyspie dwie noce i trzy dni, bo prom w jeden dzień miał wolne i nie było czym wracać. Objechałyśmy całą wyspę w kilka godzin. Małe domki zachwycają, koło czarnego wiatraka przejeżdżałyśmy kilka razy dla zdjęć :) W dzień wyjazdu poszłyśmy na plażę i wydawało nam się, że godzina wystarczy, aby dotrzeć na prom. Wsiadamy na motocykle a Moto Guzzi mojej koleżanki nie pali... Ja z kolei przed wyjazdem miałam zmieniane opony w swoim Transalpie i mechanik za mocno naciągnął łańcuch, co zauważył spotkany na Bornholmie polski motocyklista. Opatrzność czuwała nade mną, bo łożysko w tylnym kole rozwaliło się pod samym domem - na podwórko wjeżdżałam z klekotem koła... Wasz wyjazd, tak odmienny, tak bardzo przypomina jednak mój i koleżanki. Dzięki za ten wpis - rozbudził wspomnienia, rozśmieszył i rozjaśnił dzień, który dzisiaj zaczął się zgrzytem :) Obu więcej tak pozytywnie zakręconych ludzi było na świecie. P.S. Na zdjęciu 18 to przypadkowo kolega Tomek pozuje z miną identyczną jak ten koleś namalowany z prawej strony zdjęcia?
OdpowiedzUsuńMiłe słowa. Cieszę się, że są ludzie którzy odrywają się od codzienności na takie różne przygody. Dziewczyny na motorach, wiatr we włosach, uśmiech na twarzy, jakbym Was widział ;) A przeciwności losu? Cóż, wpisane są w to miejsce i stanowią jedną z większych atrakcji ;) Czyżbyśmy kiedyś jeszcze mieli wrócić na Bornholm? I my i Wy? Kto wie ;) A co do zdjęcia Tomka, to przyznam, że nie zauważyłem wcześniej tego malunku, podobieństwo jest faktycznie uderzające ;)
OdpowiedzUsuńŚwietne, dawno tak się nie śmiałam.A napisane tak, że człowiek od razu wsiadalby na rower i z Wami na dobre i na złe. Szkoda, ze nie jestem 20 lat młodsza.
OdpowiedzUsuńA właśnie dziś w nocy było cofanie zegarków o 20 lat, jeśli przeoczyłaś to za rok 😀
Usuń